kim jestem?

Nigdy nie sądziłam, że będę zajmować się tym, czym obecnie się zajmuję. Gdyby nie choroba mojego syna, prawdopodobnie wciąż, zgodnie z wykształceniem, uczyłabym angielskiego. Tak jak zrobiłaby każda mama, szukałam rozwiązania na jego chroniczny, trwający czasem tygodniami ból głowy, na który medycyna klasyczna nie miała wtedy dla nas propozycji rozwiązania. Piszę: wtedy, bo dzisiaj jest już właściwie standardem, że gdy cierpisz na bruksizm, stomatolog proponuje ci fizjoterapię szczękowa, kobiety po porodzie wysyła się na fizjoterapię uroginekologiczną, gdy cierpisz na migreny prędzej, czy później, ktoś skieruje cię na Terapię Czaszkowo-Krzyżową. Wtedy zupełnie nie wiedzieliśmy z mężem, co robić. 

Na Terapię Czaszkowo-Krzyżową trafiłam przez przypadek i natychmiast chciałam się tego nauczyć. Nie dlatego, że jakoś specjalnie mnie to zafascynowało. Omijałam takie rzeczy z daleka. Jedynym powodem było to, że nie miałam żadnego zaufania do ludzi, którzy nazywali siebie terapeutami, a ich praca polegała na delikatnym dotyku im tylko znanych miejsc na ciele i zastyganiu w tym dotyku na długie minuty. Nigdy w życiu nie oddałabym dziecka w ręce tych ludzi, ale naprawdę skończyły nam się możliwości. Z niewiadomych powodów mój synek budził się we wtorek z bólem głowy, który mijał czasem następnego dnia, a czasem w czwartek kolejnego tygodnia. Mogli mnie drażnić “podejrzani szamani”, ale czułam, że ta metoda mogłaby rozwiązać nasz problem. Postanowiłam dowiedzieć się o co chodzi w tej „magii” i nauczyć się tego tylko po to, żeby pomóc mojemu dziecku. Tak mogłaby zacząć się opowieść o tym, kim jestem, co tutaj robię i dlaczego.

To mogłaby być historia o moim synu. O tym, jak udało mi się pomóc temu cierpiącemu ośmiolatkowi z astmą i silnymi bólami głowy. Jak za pomocą medycyny alternatywnej, licznych terapii naturalnych, pracy z energią, z wibracją, świadomością, że duchowość człowieka jest czymś więcej niż nam się wydaje i ma dużo większy wpływ na nasze życie niż nam się wydaje, dałam mojemu dziecku dzieciństwo bez bólu i bez przywiązania do leków na astmę. Dałam mu dorastanie w rodzinie, w której czuje się, że rzeczywistość, która nas otacza, to coś więcej niż to, co widzimy, w której rozumie się, że duchowość człowieka nie ma nic wspólnego z religią. 12 lat temu, gdy zaczynałam moją praktykę, mniej więcej w ten sposób opowiedziałabym tą historię. Dzisiaj wiem, że ta historia jest przede wszystkim o mnie.

To historia o kobiecie, która kiedyś włożyła bardzo dużo pracy w to, żeby nie czuć tego, co czuje, a potem spędziła parę lat w psychoterapii, żeby nauczyć się kontrolować to zbyt duże czucie. Co czułam? Wtedy, gdyby ktoś mnie zapytał o to, co czuję, wydusiłabym z siebie tylko, że czasem, bez powodu, czuję, że oszaleję. Albo, że zaraz umrę, albo że umrze ktoś, w sumie nie wiem kto, ale na pewno czułam śmierć. Czułam, że gdy stoję w sklepie, w kolejce do kasy, i gdy ktoś stanie za mną, to czasem, ale nie zawsze, nie mogę oddychać. Czułam, że czasem rozmawiam z kimś i przestaję rozumieć, co ten ktoś mówi. Czułam, że chce mi się krzyczeć, w obecności niektórych osób, że czuję przy nich złość, przez którą za chwilę się rozpadnę. Czasem czułam, że wchodzę do jakiegoś pomieszczenia i wtedy życie ze mnie uchodzi. Czułam, że czasem, gdy gdzieś jestem, zaczynam histerycznie czuć, że natychmiast chcę być gdzie indziej, że zwariuję, gdy zostanę tu sekundę dłużej. Wystarczyło, że przejechałam się komunikacją publiczną i wracałam do domu w stanie depresyjnym, z którego nie mogłam wyjść przez kilka dni, i który nagle mijał jakby nie było tematu. Nie widziałam aury, nie widziałam zmarłych, nie widziałam aniołów. Nic nie widziałam. Gdybym widziała, może byłoby mi łatwiej do czegoś przypiąć to, co się ze mną działo. Teraz wiem, że zamiast widzieć, czułam.  Czułam lęk ludzi, których mijałam na ulicy. Czułam ból tych, przy których siadałam na chwilę. Czułam, gdy ktoś cierpi choć uśmiecha się szeroko, co wywoływało u mnie rozdrażnienie, którego nie byłam w stanie ukryć, bo według moich standardów miałam do czynienia z kłamcą, któremu w ogóle, w niczym nie można ufać. Stwarza zagrożenie dla siebie i dla mnie.

– Najpierw pojawia się myśl, a potem emocja, potem czujesz – starała się wytłumaczyć mi kiedyś moja koleżanka psycholożka. Rozmawiałyśmy o tym jak zarządzić tym wszystkim, co czuję. – Więc wszystko zależy od tego, co pomyślisz. – No nie – protestowałam. – Najpierw czuję, a potem myślę. – To niemożliwe. – No przysięgam ci. Najpierw czuję i nie ma tam pół myśli. Pusto. Nic. Wiatr hula.

Czułam każdy brak spójności we mnie, w ludziach, których spotykałam i w przestrzeni, w której przebywałam. To od zawsze doprowadzało mój układ nerwowy do szału. Gdy to, co widziały moje oczy nie zgadzało się z tym, co odczuwam, przeżywałam wstrząs. Gdy czułam, że coś jest nie w porządku, a wszystko dookoła racjonalizowało mi sytuację i przekonywało, że tak ma być, wpadałam w histerię. Zdarzało się, że traciłam przytomność. Najczęściej diagnozowano mnie jako osobę niedojrzałą emocjonalnie, bo tak się zachowywałam. Bo jak się ma zachowywać ktoś, kto nie wie co się z nim dzieje. Kto nie ma translatora tego, co czuje. Kto nie ma słów, nie ma haseł w swojej Wikipedii, żeby wytłumaczyć to, co czuje. Kto nie jest w stanie zrozumieć czegoś, dopóki tego nie poczuje. Nie jest w stanie niczego przeczytać, dopóki nie poczuje o czym to jest i czy jest mu to potrzebne. Komu zdarza się, że przestaje mówić, bo czuje, że to nie ma znaczenia, co powie, bo i tak zostanie niezrozumiany. Ktoś, kto ma trudności w przyjęciu od wieków ustalonych zasad, których nie rozumie, bo ich nie czuje. Kto choruje od tego wszystkiego, co nazywa się normalnym życiem. Komu robi się autentycznie niedobrze, gdy słyszy: bo tak. Kto czuje się nie stąd. Kto tęskni za czymś i nie ma, żadnego tropu, żadnej wskazówki, co to mogłoby być.

Wszystko zmieniło się, gdy trafiłam na wspomniany kurs Terapii Czaszkowo–Krzyżowej. Tam, oprócz rozwiązania dla mojego dziecka, znalazłam ludzi, którzy mieli podobną, podwyższoną wrażliwość na otaczający świat. Najpierw czuli. Myśleli potem. Okazało się to niezbędne w byciu skutecznym praktykiem tej metody. Tu podążało się za tym, co czujesz, nie za tym, co wiesz. Po raz pierwszy w życiu poczułam, że może jednak wszystko jest ze mną w porządku. Że moim jedynym problem jest to, że nie umiem posługiwać się jeszcze tym narzędziem, które w sobie mam. Że nawet nie wiem do czego służy, bo całe życie bardzo ciężko pracowałam nad tym, żeby się go pozbyć.  

Pamiętam jak po kursie TCK spędzałam z synkiem wakacje u moich rodziców. Opowiadałam o tej metodzie z taką pasją, że kolejnego dnia o zabieg poprosił mój kuzyn. Kolejnego dnia przyprowadził swoją pięcioosobową rodzinę. Kolejnego dnia – znajomych. Ci znajomi przyprowadzili swoje rodziny. Nie pamiętam ile tych zabiegów wtedy przeprowadziłam, pamiętam, że któregoś dnia naliczyłam 10. Dzisiaj nie mam pojęcia jak to zrobiłam. Pamiętam, że gdy po tygodniu wróciłam do domu, stałam pod prysznicem i nagle dotarło do mnie, że chyba powinnam się tym zająć. Nagle wszystko zaczęło mieć sens. Nagle coś, co całe życie uważałam, za zaburzenie, okazało się narzędziem, które do czegoś służy. Pamiętam, że bardzo długo szlochałam klęcząc, owinięta w ręcznik na dywaniku łazienkowym. Z bólu, że dlaczego tyle czasu zajęło mi odkrycie tego, z ulgi, że znalazłam sens w tym, co uważałam za coś, co nie jest normalne.

Wszystko, co zdarzyło się potem, było podążaniem za tym, czego potrzebują moi klienci i czego potrzebuję ja, żeby móc robić to, co robię. Na początku pracy zarzekałam się, że ok… mogę pracować z tkanką, ale niech nikt mi nie karze pracować z energią, odprowadzać zmarłych, albo rozmawiać z istotami, których nie widać. Trzymałam się rękami i nogami, wydawało mi się – przy ziemi. W końcu tak dużo wysiłku włożyłam w to, żeby “nie odlecieć”. I wtedy działo się tak, jakby ktoś mówił: hmm… no to patrz. I pojawiali się klienci z „pasażerami”. Przychodzili hurtem z tematem, którego zarzekałam się nie dotykać. Gdy przyszedł pierwszy taki klient, byłam przerażona. Kolejnego dnia przyszło ich troje. Pod koniec tygodnia odprowadzałam oddział wojska napoleońskiego i już nie robiło to na mnie wrażenia. Mówiłam: w porządku, zrozumiałam. Mam to robić i nie kręcić nosem.

Coś mnie prowadziło przez to doświadczenie i nie brało jeńców. Jeżeli miałam się czegoś nauczyć, to miałam się tego nauczyć i moje chcenie, czy nie-chcenie, czy ojej-tego-nie-bo-się-boję nie miało tu nic do gadania.

Bardzo szybko zrozumiałam, że jeżeli nie nauczę się czegoś o energetyce człowieka, zrobi się nieciekawie. I dla mnie i dla moich klientów. Z oporami, bo to wciąż było dla mnie coś z obszaru, z którym nie chciałam mieć nic wspólnego, trafiłam na bioenergoterapię do Cechu Bioenergoterapeutów i Hipnotyzerów. Naprawdę nie chciałam.

W pewnym momencie klienci zaczęli mi dziwnie zasypiać na łóżku do masażu. Pracowałam z czyimś kręgosłupem. Klient siedział i nagle leciał mi do tyłu. Odcinało go, a ja łapałam go w ostatniej chwili. Zaczęłam szukać, co takiego robię, o czym nie wiem. Znalazłam. Okazało się, że nieświadomie robiłam dwupunkt. Poszłam na kurs. Właściwie obrażona.

Po doświadczeniu pracy z metodami kwantowymi i całym wachlarzem medycyny informacyjnej, zaczęły pojawiać się mi spontaniczne informacje. Po prostu zaczynałam wiedzieć. Moje zaufanie do siebie wciąż pozostawiało wiele do życzenia, więc znowu zaczęłam szukać. Skąd wiem rzeczy, o który nie mogłam wiedzieć? Trafiłam na kurs Kronik Akaszy i okazało się, że czytam je naturalnie. I tu przestałam już stawiać opór i kwestionować to, dokąd mnie to wszystko prowadzi.

Wszystko, co pojawiało się jako kolejne narzędzie w mojej praktyce, pojawiało się dlatego, że starałam się znaleźć rozwiązanie na problem, na który nie znałam odpowiedzi. Chciałam przetłumaczyć kolejną rzecz, którą czułam i nie potrafiłam jej opisać. Rozbudowywałam swój słownik, swoją Wikipedię. Tak jest do dzisiaj.

Przełomem okazał się moment, w którym zaczęłam mówić językiem wibracyjnym. Otworzył się inny świat. Jeszcze nie widziałam, co z tym zrobić, ale nie byłam w stanie temu nie wierzyć. Czułam każdą komórką mojego ciała, że to prawda o mnie. Oglądaliście film „Arival”? Dotyka różnych tematów, ale ten, który mnie najbardziej porusza, to koncept, że w zależności od tego jakiego języka używasz, tak widzisz świat. A ja zaczęłam używać języka wibracji. Języka, który nie ma w sobie linearności. Nie ma początku, rozwinięcia i zakończenia. Nie ma w nim czasu. Przeszłość i przyszłość dzieje się teraz. To emocja, którą wywołują dźwięk i brzmienie, jest kluczową informacją, a nie słowo. Słowo nie ma żadnego znaczenia. Jest jakąś strukturą, która równie dobrze mogłaby być inną. Poczułam się w domu. Okazało się, że mój mózg doskonale czuje się w nielinearności. To z linearnością doświadczeń nie radzi sobie zbyt dobrze. To zmieniło całkowicie moje postrzeganie rzeczywistości. To zmieniło moje postrzeganie człowieka i jego roli tutaj. To absolutnie zmieniło sposób w jaki widzę siebie, innych ludzi i sens istnienia nas wszystkich tu na Ziemi.

To miejsce, od pierwszych chwil przebywania tutaj, wywołuje tęsknotę za prawdą. Ta tęsknota jest naszym kompasem, naszą gwiazdą północną. Prowadzi nas wszystkich do stanu, w którym jesteśmy zmuszeni sięgnąć po zasoby własnego potencjału. Albo dotrzemy tam dobrowolnie, albo coś zaprowadzi nas tam przemocą. Chorujemy, choruje nam życie, gdy tego nie robimy. Doświadczamy przeszkód, które wymuszają na nas stawanie w swojej prawdzie. Dlaczego? Bo pierwotną wibracją tego miejsca, Ziemi, jest tworzenie piękna, z tego, co w tobie najpiękniejsze. Bez wstydu. Bez poczucia winy. Bezczelnie. W chwili, gdy tu trafiamy, zaczynamy za tym tęsknić. To miejsce Twórców. Jesteś jednym z nich. Dopóki tego nie poczujesz, będziesz czuć, że błądzisz, będziesz chorować, będziesz nieuziemiony. Będziesz czuć się nie Stąd. I będziesz tęsknić za czymś, nie wiedząc, za czym.

Wciąż nie wiem dokąd mnie ta droga prowadzi. Wiem tylko, że wtedy, gdy tak bardzo cierpiałam, gdy myślałam, że dzieli mnie krok od szaleństwa, po prostu tęskniłam za sobą, za moją prawdą o sobie, za prawdą o wszystkim, co mnie otacza. Wiem tylko, że z każdym dniem czuję się coraz bardziej na miejscu, bo coraz bardziej pozwalam sobie na bycie tym, kim jestem. Z każdym dniem coraz bardziej nie chcę być gdzie indziej. Coraz bardziej rozumiem i czuję, co to miejsce, Ziemia, ma do zaoferowania. Coraz bardziej rozumiem i czuję, co ja mam jej do zaoferowania. Pomimo tego, że zajmuję się tym, czym się zajmuję, nie odleciałam. Wręcz przeciwnie. Nigdy w życiu nie czułam się tak przytomna. Coraz bardziej czuję się Twórcą tej rzeczywistości, Gospodarzem tego miejsca, Architektem tej przestrzeni. Mogę pomóc ci poczuć to, Piękny Człowieku.

Miej się dobrze,

Jaga